20 lis 2010

Jak to było na biwaku listopadowym...

W końcu nadszedł czwartek – dzień, w którym mieliśmy jechać na długo oczekiwany biwak. Około godz 9, nieco zdziesiątkowana 11 Drużyna Warszawska zebrała się przed Dworcem Wschodnim i za chwilę już siedzieliśmy w pociągu. A raczej staliśmy, bo nie było miejsc siedzących. Mimo wszystko podróż minęła szybko i przyjemnie. Ok. godz 14. dojechaliśmy na rynek Kazimierza Dolnego autobusem, który odebrał nas z dworca. Już od pierwszej chwili doceniliśmy urodę miasta. Po chwili druh zawiadomił nas, że udajemy się w górę w stronę szkoły, w której mieliśmy nocować. Po przejściu 8 km z ciężkimi plecakami, zmęczeni, dotarliśmy na miejsce. Przydzielono nam sale, w których mieliśmy nocować. Pod wieczór poszliśmy do kazimierskiego kościoła, który okazał się zabytkową miejską farą. Na myśl, że mamy po raz trzeci przemierzyć tę samą długą trasę do szkoły ogarniało nas coraz większe zmęczenie. W końcu kompletnie wyczerpani, ale szczęśliwi, zasypialiśmy w ten Dzień Niepodległości ułożeni pokotem w naszych salach.

W piątek rano, ok. godz 9, Druh oznajmił nam, że czas na explo. Jest to wyjście każdego zastępu do miasta i wykonywanie różnych zadań takich jak bezinteresowna pomoc mieszkańcom, zdobycie przepisów kulinarnych i treści piosenek ludowych, czy też częściowe odtworzenie historii Kazimierza Dolnego. Mogliśmy szukać we wszystkich źródłach, ale najczęściej korzystaliśmy z historii ustnych opowiadanych nam przez przechodniów – mieszkańców Kazimierza. Pod koniec trzeba było stworzyć raport, czyli założyć zeszyt zawierający wszystkie informacje, zdjęcia itp. Po powrocie do szkoły zrobiliśmy pyszny obiad i zabraliśmy się za jedzenie. Przygotowaliśmy również inne smakołyki: przede wszystkim ciasto drożdżowe (wyszło bardzo dobre) oraz wyśmienity chleb z przepisu rodzinnego naszego drużynowego. Pod wieczór zorganizowaliśmy jeszcze świeczysko, czyli coś w stylu ogniska, ale w pomieszczeniu i ze świeczkami. Śpiewaliśmy wtedy różne piosenki (głównie szanty, ale nie tylko), a każdy zastęp przygotowywał scenkę na temat Święta Niepodległości.

W sobotę dzień zaczął się zwyczajnie od śniadania. Potem posprzątaliśmy w pokojach, a następnie drużynowy oznajmił nam, że wyruszamy na wielką grę. Podzielono nas na 2 grupy, a ponieważ tematem przewodnim była Narnia, jedna grupa odgrywała Telmarów, a druga Narnijczyków. Musieliśmy szybko przygotować kostiumy i przebrać się w nie, a potem rozpoczęło się wielkie szukanie ukrytych kopert z zadaniami. Z początku było to proste zadanie, gdyż koperty znajdowały się w okolicach szkoły, jednak po odnalezieniu trzeciej koperty, do której załączony był worek z chustami, stopień trudności wzrósł. Należało teraz szukać zadań poza terenem szkoły, w Kazimierzu Dolnym. Telmarowie nie mieli problemu ze znalezieniem kopert, więc szybko wyszli do miasta. Narniujczy natomiast nie mogli oszukać ani pierwszej ani drugiej koperty, które były podstawą do realizacji dalszych zadań.

Grupa wrogo nastawiona do Narnijczyków miała nad nimi więc od razu sporą przewagę, przede wszystkim czasową. Wykorzystała to i zastawiła na Narnijczyków pułapkę. Skręciła w góry i pochowała się za krzakami, cierpliwie czekając na przeciwników. Kiedy wrogowie nadeszli, Telmarowie wyskoczyli na nich z zasadzki i natychmiast próbowali odebrać chusty ukryte w kieszeniach Narnijczyków. Nie było to łatwe, ponieważ przeciwnicy bronili się dzielnie i ostatecznie to oni wygrali, zdobywając wszystkie chusty Telmarów.

Przegrani, a więc Telmarowie ze swym wodzem na czele, który obserwował walkę z oddalenia, ruszyli więc w góry, aby znaleźć wodza Narnijczyków - księcia Kaspiana. Kiedy po uciążliwej wspinaczce i wykonaniu mnóstwa zadań poleconych im przez wodza, udało się znaleźć dowódcę Narnijczyków, ten rzucił wyzwanie Mirasowi- dowódcy Telmarów do ostatecznej bitwy.

Miras jednak nie odważył się na takie starcie wręcz i ustąpił pola. Wyznaczono więc miejsce na potyczkę całych oddziałów i obydwaj wodzowie zebrali wojsko do decydującej rozgrywki.

Odbyła się ona dokładnie w miejscu zasadzki. Była zacięta i długotrwała i, mimo iż chodziło tylko o wyjęcie chust z kieszeni, nie obyło się bez ofiar. Jeden z uczestników bitwy złamał nogę i to stanowiło znak do jej zakończenia. Zwycięstwo należało do Narnijczyków.

Zmęczenie dało się nam we znaki, więc wróciliśmy do obozu. Byliśmy jednak szczęśliwi, a dopełnieniem tego było upieczenie przez nas ciast dla wszystkich. Nie było już Narnijczyków i Telmarów, pozostali tylko pojednani harcerze 11 warszawskiej drużyny.

W końcu nadszedł dzień wyjazdu. Wszyscy się spakowali i po zjedzeniu śniadania i posprzątaniu po sobie wyruszyliśmy z miejsca naszego kilkudniowego mieszkania. Był to dzień ważny przede wszystkim dla czterech chłopców, ponieważ to właśnie dzisiaj mieli składać przyrzeczenie. Oznaczało to, że dostawali błogosławieństwo, krzyż na beret i zostawali prawdziwymi harcerzami. Między nimi znalazłem się też ja i mogę śmiało powiedzieć, że od dawna nie przeżyłem takiego stresu. Trzeba się było nauczyć zasad, prawa harcerskiego, dialogu, roty przyrzeczenia, pieśni na przyrzeczenie i modlitwy harcerskiej. Przyrzeczenie jednak odbyło się od razu po Mszy św. w pięknej scenerii Góry Trzech Krzyży. Wszystko poszło zgodnie z planem i nadszedł czas na rozdanie wstążek. Wstążki te przyczepia się do proporca jako nagrodę za poszczególne osiągnięcia całego zastępu. Jest to na przykład Wielka Gra, Konkurs Kulinarny czy Explo, ale najważniejszą wstążką była wstążka za Biwak – dla najlepszego zastępu. I muszę się pochwalić, że właśnie nasz zastęp, Ryś, otrzymał tę nagrodę. Po tym wydarzeniu zjedliśmy w restauracji obiad i wsiedliśmy do małego, 18 – osobowego busu, który miał nas zawieźć prosto pod Warszawę. Drogę umilał nam śpiew przy wtórze gitary, więc podróż minęła nam szybko i przyjemnie. Kiedy rozradowani rodzice czekali na nas przed kościołem w Ząbkach pomyślałem, że naprawdę cieszę się że jestem harcerzem.

Jan Zgliczyński, przyrz., topograf zastępu Ryś